Lade Inhalt...

Gabriel Caballero

Kryminalne intrygi Gabriela Caballero

von Pablo Poveda (Autor:in)
120 Seiten

Zusammenfassung

Gabriel Caballero jest w tarapatach: na wybrzeżu Costa Blanca grasuje morderca. Rektor Uniwersytetu Alicante umiera w tajemniczy sposób i nikt nie chce wiedzieć dlaczego. Wszystko wskazuje na zabójstwo, ale Gabriel musi dowiedzieć się prawdy: od tego zależy jego życie i praca. Nie będzie mu łatwo. Przeżyj, wraz z najsłynniejszym dziennikarzem libertynem, pełną akcji, napięcia, tajemnic i zbiegów okoliczności przygodę na hiszpańskim wybrzeżu.

Leseprobe

Inhaltsverzeichnis


1

Ktoś rzucił urok na miasto. Słonecznemu i gorącemu dniu wiosny o smaku lata towarzyszył hałas samochodów. Powiew powietrza pachnącego morzem i kremem do opalania sprawiał, że wszystko wydawało się proste, jak nuty wypływające z saksofonu Coltrane’a. Oczarowany urodą dziewcząt z Alicante, opaloną skórą, piegami pod oczami, i strojami, które ledwie sięgały kolan, pozwalałem nieść się tłumowi podążającemu aleją Maisonnave. Wydawało mi się, że znajduję się w onirycznej bajce. Brakowało tylko dobrze schłodzonego piwa, które przyniosłoby ulgę mojemu gardłu. Zajrzałem do domu towarowego i zobaczyłem grupki pracowników w firmowych strojach. Na ich twarzach gościł grymas wyższości – braku wychowania nie ukryje i mundurek sprzedawcy.

Mijające dni przypominały nieułożoną kostkę Rubika: nie były to nasze najlepsze chwile z Patrycją. Kochaliśmy się mimo różnic w wielu kwestiach. Ona szukała tego, czego każda kobieta oczekuje od mężczyzny na pewnym etapie znajomości. Patrycja nazywała to zaangażowaniem. Ja wolałem określać odkupieniem. Lęk przed utratą tego, co już osiągnęliśmy i jednoczesne pragnienie posiadania odrobiny więcej. Rozmowy nie prowadziły do niczego dobrego. Niestety, Patrycja oczekiwała, że pewnego dnia stanę się kimś, kim nigdy nie będę: doskonałym i ambitnym narzeczonym, o którym będą mówić wszystkie koleżanki. Chłopakiem z regat. Przystojniakiem z dobrej rodziny z tytułem MBA. Prostakiem, którego widziała na ulicy z blondynką w kabriolecie Audi. Weekendy w klubie golfowym San Juan. Właśnie do tego dążyła: pozy, poczucia dobrobytu, pozorów powodzenia i uznania w oczach innych. Chciała trąbić o tym na cztery strony świata i wierzyć, że wreszcie nam się udało. Nic ponadto. Ludzie słabsi słuchają opinii innych i wierzą w nie. Problem polega na tym, że opinie te najczęściej pochodzą od tych, których nie należy słuchać.

Ruszyłem prosto w kierunku alei Federico Soto. Szedłem powoli, ale energicznie, jak bohater teledysku na nowojorskiej Piątej Alei. Czułem się dobrze. Nastała moja ulubiona pora roku i czułem, że żyję w najwspanialszym miejscu wybrzeża śródziemnomorskiego. Gdy przechodziłem obok kawiarni, wpadła mi w oko zgrabna brunetka z jędrnym biustem, ubrana na czarno jak kolor jej oczu. Czasami anioły też pracują, a ona była jednym z nich. Dziewczyna przyglądała się, ciekawa moich dalszych ruchów. Uśmiechnąłem się i pochyliłem głowę w geście pozdrowienia, jak to zwykło się robić kiedyś. 

Mężczyzn z mojej epoki bardziej interesują bicepsy i drogie zegarki niż panny za ladą. 

Kelnerka odpowiedziała uśmiechem i obnażyła perfekcyjnie białe zęby, pasujące idealnie do mięsistych ust. Zakochałem się w niej, w jej uśmiechu i sposobie bycia, tak jak pokochałem znowu moje życie. Zakochałem się w promieniach słońca, wyciskających pot na czole.

Szedłem dalej. Mijając kiosk spojrzałem na tytuły gazet. Pozory mylą, zarówno moje, tamtej dziewczyny, jak i mojej dziennikarskiej pracy. Informowanie stało się dziś pojęciem abstrakcyjnym, idealizowanym, być może jak miłość i śmierć lub brak drugiej połowy. Mówią, że miłość to stan, który przeżywamy podczas rozłąki z ukochaną osobą. Dziennikarstwo upadło. Bycie reporterem w mieście, takim jak Alicante, gdzie niewiele się działo, stało się zajęciem rzemieślniczym, polegającym na dobrze wykonanej pracy – bardziej na wiarygodnej fikcji niż prawdzie.

Wystrojony w czarne okulary przeciwsłoneczne Wayfarer, zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych. W kieszeni zawibrował telefon. Wyjąłem aparat, rozłożyłem etui i zbliżyłem do ucha.

– Gdzie do diabła się podziewasz i czemu nie ma cię w biurze? – wykrzyczał zbolały głos, zachrypnięty od czarnego tytoniu. To był Ortiz, dyrektor redakcji Las Provincias w Alicante. Mój szef.

– Co się dzieje? – odpowiedziałem – Wyskoczyłem coś kupić.

– Daj spokój z wymówkami Caballero! – powiedział głos z drugiej strony. Wydawał się zirytowany. – Powinieneś być tutaj i pisać ten przeklęty artykuł o uniwersytecie. Czemu twoje krzesło obrasta kurzem?

Zupełnie o tym zapomniałem.

Po plecach spłynął mi zimny pot. Ortiz stawiał mi ultimatum, i nie mogłem znowu dać ciała.

– Już idę, już idę… – odpowiedziałem, wyjmując zgniecioną paczkę Marlboro z tylnej kieszeni spodni. – Artykuł jest prawie gotowy, szefie…

– Lepiej dla ciebie – odpowiedział i rozłączył się, nie dając mi szansy na odpowiedź.

– Do diabła… – powiedziałem do słuchawki.

Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko.

Zapowiadał się długi dzień pracy.

2

Wybory na rektora uniwersytetu Alicante zajmowały ostatnimi dniami pierwsze strony gazet. Zapowiadało się, że zmiana ta będzie dotyczyć nie tylko studentów. Monika Llopis, młoda, trzydziestoletnia doktor biochemii, z długimi włosami upiętymi w kok i okularami w grubej oprawie, posiadała wszystkie atuty, aby zostać pierwszą kobietą rektor Uniwersytetu w Alicante. Wydawało się, że Llopis, posiada wszystko co potrzebne do rządzenia. Wykształcona w Walencji, władała trzema językami obcymi, umiała rozmawiać z ludźmi, była zawsze elegancka i, a jakże, była dobrze ustosunkowana. Skromna i delikatna Monika Llopis umiała oczarować słuchaczy, zarówno profesorów, jak i studentów, i przekonać ich czego naprawdę potrzebuje Uniwersytet: zastrzyku gotówki.

Do tej pory sprawiała wrażenie osoby przyzwoitej i umiarkowanej. Wiedziała o czym mówi, i nie trzeba było wyjątkowej inteligencji, aby zrozumieć, że była kobietą, której potrzebowaliśmy. Czasy boomu gospodarczego zamieniły uniwersytety w przechowalnie dla polityków. W promieniu mniej niż sto kilometrów można było znaleźć podobne katedry, opuszczone i pozbawione kadry profesorskiej z prawdziwego zdarzenia. Za kilka lat prowincję zaleją absolwenci prawa, sprzedający po domach umowy telefoniczne.

Powodem, dla którego Ortiz powierzył mi tak ważny materiał, i prawdopodobnie ostatni, była bliska przyjaźń, która łączyła mnie z drugim kandydatem na rektora – Antoniem Hidalgiem.

Hidalgo był dziennikarzem z powołania, utytułowanym, z wieloletnim doświadczeniem w dzienniku El País i telewizji publicznej. Był o dekadę starszy ode mnie. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na jednym z kursów wakacyjnych. Brakowało mi kliku punktów uniwersyteckich i postanowiłem zdobyć je na zajęciach kreatywnego pisania. Hidalgo był dla mnie dobrym partnerem. Pomógł mi pokonać kryzys twórczy i zachęcił do napisania pierwszej powieści. Przy kawie na uniwersytecie i rozmowach przy piwie, opowiadaniach Bukowskiego i tajemnicach Thomasa Pynchona, Hidalgo i ja zaczęliśmy zacieśniać znajomość, która zaprowadzi nas do bram nocnego piekła.

Mijały miesiące. Zarzuciliśmy spotkania w kawiarniach, przenosząc je do barów w centrum miasta. Ja byłem na ostatnim roku studiów, a on w ostatnim roku swojego małżeństwa. Niedługo potem nastąpił rozwód i powstała trylogia „Pauza”, dzięki której Hidalgo znalazł się na okładce dodatku niedzielnego El País.

Hidalgo był wiecznie młodym profesorem, przystojnym i wygadanym facetem, który żył dobrze ze wszystkimi, nocnym rozpustnikiem, który luzował krawat każdej nocy, gdy wkraczał na ulicę Castaños. Hidalgo, przeklęty pisarz, opuszczony literat, zagubiony w zaułkach miasta jak Oscar Wilde z prowincji, pijany, z uśmiechem błąkającym się na ustach.

Uważaliśmy się za parę libertynów z innej epoki: on blondyn, ja szatyn.

Wyznawaliśmy te same zasady moralne i wiedzieliśmy, jak pozbyć się pieniędzy.

Hidalgo startował jako jeden z dwóch kandydatów na rektora w wyborach, które wzbudziły powszechne zainteresowanie. Dla niego to było nowe wyzwanie: wziąć na siebie odpowiedzialność po przeżytym horrorze małżeństwa. Może wygrana uratowałaby sytuację, a żona dałaby mu drugą szansę, zanim go zniszczy. A może, nie. Tak czy inaczej Hidalgo wierzył w magię. Potrafił wykorzystać każdą sposobność, aby zdobyć głosy młodzieży.

Ortiz uparł się, abym zajął się relacjonowaniem wyborów i wycisnął z naszej przyjaźni wszystkie soki. Pracowałem w redakcji niecały rok, ale już wiedziałem, co niedługo nastąpi. Dziennikarstwo przeżywało podłe chwile. Brak biznesplanu i nikłe zainteresowanie czytelników popychały nas ku katastrofie. Nadchodzący kryzys oznaczał zwolnienia. Otriz pracował całe życie w gazecie i nie umiał robić nic innego. Miał do dyspozycji najnowszą technologię, jednak ciągle redagował swoje artykuły używając starych, czarno-białych edytorów tekstu. Temat na wyłączność pozwoliłby nam pokonać konkurencję. Tymczasem w redakcjach roiło się od praktykantów na głodowych stawkach i obrażonych szefów, którzy robili za orkiestrę. Ortiz był starym wyjadaczem i nie sympatyzował z Hidalgiem. Tym niemniej rozumiał, że dziennikarz na stanowisku rektora Universidad de Alicante byłby dla niego trampoliną do posady wykładowcy.

Usiadłem przed monitorem i ugryzłem kęs kanapki z serem kupionej w sklepie na dole.

Klawiaturę pokrywał kurz. 

– Dowiedziałeś się czegoś? – powiedział Ortiz, podchodząc od tyłu i otaczając mnie mieszanką zapachu wody kolońskiej i czarnego tytoniu.

– Nie, a czego się spodziewałeś?– zapytałem. – To są wybory na rektora, a nie na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

– Nie opowiadaj bajek, Caballero… – odpowiedział. – Będzie dla nas obu lepiej, jeżeli poznasz plany swojego kumpla Hidalga. Przy odrobinie szczęścia skończysz egzaminując swoich kolegów z kierunku…

Ale Ortiz nie mówił o mnie, lecz o sobie.

– Jutro są wybory, a za dwa dni zaprzysiężenie – odparłem. – Mam nadzieję, że znalazłeś kogoś, kto się tym zajmie, bo…

Ortiz oparł dłoń na moim ramieniu.

– Caballero, doprowadzimy sprawę do końca – przerwał mi w połowie. – Potrzebuję, żebyś teraz dał z siebie wszystko. Wiesz, jak to zrobić. Ty to zacząłeś, i ty to zakończysz.

– Nie wkurzaj mnie Ortiz – odpowiedziałem z wyrzutem. – Nie tak się umawialiśmy. Mówiłem ci, że mam plany na piątek. Miałem zająć się relacjonowaniem kampanii, a ktoś inny miał…

– Koniec rozmowy, Gabriel – przerwał mi ponownie. – Nie mogę pozwolić, aby przez jakiegoś stypendystę wszystko poszło na marne… Nie, nie w ten dzień.

Z całej siły zacisnąłem pięść i jednym uderzeniem zmiażdżyłem kanapkę na stole.

Ortiz klepnął mnie w ramię. Przytłaczająca cisza wypełniła redakcję. Na moje ramię spadło kolejne klepnięcie, tym razem głośniejsze od poprzedniego.

– Przyłóż się, geniuszu.

Następnie odwrócił się, poszedł do swojego biura i zatrzasnął drzwi.

Szef znał moje słabe strony. Jedno zdanie więcej i straciłbym pracę na zawsze.

Pisanie to jedyna rzecz, na której się znałem, i mimo bardzo kiepskiej płacy, nie zmobilizowałem się do napisania artykułu, który stałby się przepustką do wielkich gazet.

Chwyciłem słuchawkę starego telefonu i zawahałem się. Patrycja nie wybaczy mi tego. Pomyślałem, żeby wstać, pójść do gabinetu szefa i powiedzieć mu, że odchodzę. Ale nie zdobyłem się na to. Odblokowałem więc komputer i włączyłem muzykę, aby dodać nieco poetyckiej dramaturgii złym wiadomościom, które zamierzałem przekazać Patrycji. 

Nasze plany po raz kolejny zostają odroczone z powodu pracy.

Mój związek szedł na dno jak Titanic, a ja dusiłem się, jak DiCaprio, w ścianach przeklętej redakcji.

Przygotowałem kolejną kawę i postanowiłem skupić się na profilu Moniki Llopis. Z jakiegoś powodu jej historia wydawała mi się bardziej interesująca niż mojego towarzysza nocnych wypadów.

Żądny wiedzy reporter powinien, oprócz sprawdzenia oficjalnych źródeł, przetrząsnąć każdy zakamarek. Sieć stała się studnią pełną paliwa informacyjnego bez daty ważności. Dawniej historię można było dość łatwo zmanipulować. W dobie internetu informacja cyfrowa nie ulega przeterminowaniu.

Dlatego też odłożyłem na bok notatki prasowe oraz dokumenty akademickie i zająłem się profilami społecznościowymi. W dzisiejszych czasach możliwość fantazjowania na dowolny temat była w zasięgu kliknięcia myszą. Nie miałem wątpliwości, że profil Llopis na Facebooku zaspokoi moje potrzeby.

Nieciekawe zdjęcie profilowe z palmami w tle, pospolite i bez podtekstów. Strona utajniona przed nieznajomymi. Wbrew pozorom, taka właśnie była: wyrachowana, zimna i zapobiegliwa. Siedząc przed monitorem czułem się jak Alicja, goniąca króliczka i bliska wślizgnięcia się do jego norki.

Co ukrywasz, Moniko? – pomyślałem.

Wróciłem do dokumentów akademickich i w niecałe dziesięć minut znalazłem listę osób, które studiowały z nią biologię molekularną na Universidad de Valencia. Jedno imię i dwa nazwiska doprowadziły mnie do innej strony, a ta do kolejnej – dawnej grupy studenckiej.

Wtedy zobaczyłem jej nazwisko, a obok adres poczty elektronicznej.

Dzięki różnym wskazówkom, które otrzymałem podczas obsługi prasowej konferencji poświęconej bezpieczeństwu informatycznemu w centrum kulturalnym CAM, szybko dotarłem do albumów z prywatnymi zdjęciami.

– Brawo, Gabriel – powiedziałem na głos. Nikt mnie nie usłyszał. Ortiz pewnie był pochłonięty grą w pokera online lub oglądał jakiś film w swoim biurze.

Szybko jednak przeżyłem spory zawód. Monika Llopis potrafiła rozdawać karty.

Fotografie z albumu były jedynie wycinkami z prasy lub zdjęciami z różnych uroczystości publicznych.

Monika na konferencji.

Monika uśmiechająca się przed kamerą.

Monika w towarzystwie mężczyzn.

Zegar wskazywał siódmą wieczorem. Zmarnotrawiłem cholerny dzień i wciąż nic nie miałem.

Emocje opadły wraz z kurzem z klawiatury.

Wkrótce ktoś zacznie szukać winnego. Moje zdenerwowanie rosło z powodu presji czasu, i lenistwa, które prześladowało mnie od ponad miesiąca.

– Do cholery, Llopis, pogrywasz ze mną – powiedziałem do siebie.

Gdy zamknąłem przeglądarkę i wróciłem do edytora tekstów, coś mnie oświeciło. Otworzyłem z powrotem album prywatnych zdjęć na profilu facebookowym kandydatki. 

Wśród fotografii mężczyzn była jedna twarz, która się powtarzała.

Raz, dwa… a nawet trzy razy.

Mężczyzna nieco wyższy od niej, zawsze w marynarce, ponad trzydziestkę, szatyn, włosy zaczesane do tyłu.

W przeciwieństwie do Antoniego Hidalga, Monika Llopis była aż nadto znana w swoich kręgach jako kobieta, która przedkładała pracę nad życie osobiste.

Wreszcie udało mi się zakraść do jej norki.

3

Po raz kolejny wskazówki zegara były szybsze od moich nóg.

Przeklęte poranne wermuty w Sento, jednym z moich ulubionych barów tapas w mieście, sprawiły, że straciłem poczucie czasu. Zadzwonił telefon.

To nie był Ortiz, tylko Pacheco, współpracujący z nami fotograf. Dzwonił z auli głównej Universidad de Alicante. 

Monika Llopis miała zostać zaprzysiężona pierwszą kobietą rektor w historii uniwersytetu.

Miałem godzinę, aby zdążyć.

Hidalgo nie dał rady i musiałem zadać sobie trud świętowania w jego imieniu. Wszystko zdarzyło się tak szybko i niespodziewanie, że nie mogłem nawet skojarzyć, jaki jest dzień tygodnia.

Zapłaciłem rachunek i wyszedłem na ulicę w poszukiwaniu taksówki, która zawiozłaby mnie do kampusu San Vicente.

Czerwcowy lepki pot spływał mi po plecach. Przypuszczałem, że plama na plecach jest tak duża, jak numer startowy Ronaldo.

Gdy tylko taksówkarz zostawił mnie przed aulą główną, ruszyłem biegiem, potrącając raz po raz ciekawskich przechodniów. Główna aula uniwersytecka był dużym dziedzińcem, na którym znajdowały się trzy kwartały siedzeń, amfiteatr i scena o długości prawie dwudziestu metrów. Sala była wypełniona gośćmi po brzegi. Gdy wszedłem do holu zauważyłem w oddali znane mi twarze: najemników prasy, polityków, prezydenta rządu Walencji oraz Pacheco z aparatem fotograficznym. 

Przecisnąłem się między fotelami, czym zwróciłem uwagę przemawiających, i przeszkodziłem gościom przysłuchującym się usypiającej mowie byłego rektora, w której zachwalał swoją następczynię. Monika Llopis ubrana była w niebieski strój wyjściowy, dyskretny i oficjalny, który dodatkowo podkreślał jej markę własną.

Spojrzałem na jej twarz. Wydawała się zdenerwowana, podekscytowana chwilą.

W cieniu, który otaczał publiczność, dostrzegłem Hidalga. Siedział w kącie obok innego profesora z wydziału humanistycznego. Nie wyglądał na osobę, która dobrze znosi porażkę.

– Już jestem… – szepnąłem do Pacheco. – Coś straciłem?

– Ledwie zdążyłeś, Gabriel – powiedział dosadnym tonem. – Co to za odór?

– Zajmij się zdjęciami, za to ci płacimy – odpowiedziałem. – Od zadawania pytań jestem ja.

Nie spojrzał na mnie, zamilkł i dalej strzelał seriami ze swojego obiektywu.

Monika Llopis wstała i skierowała się w kierunku estrady. W sali nastała trudna do zniesienia cisza.

Z właściwą dla siebie delikatnością uśmiechnęła się lekko i słodko odchrząknęła. Spojrzała na leżące przed nią kartki i stuknęła w mikrofon. To był jej moment. Za chwilę miała rozbłysnąć gwiazda.

Jednak coś się wydarzyło.

– Rób zdjęcia! – powiedziałem, chwytając Pacheca za ramię.

Kobieta chwyciła się oburącz mównicy. Słabła na oczach wszystkich. Nie mogła złapać oddechu. Przyjrzałem się jej twarzy i zrozumiałem, że jest na skraju omdlenia. Nagle pobladła, a mięśnie twarzy zaczęły drżeć. Llopis nie mogła oprzeć się słabości. Wykonała mały krok do przodu, a następnie cofnęła się. W ciągu kliku milisekund przyszła rektor runęła na scenę, nieprzytomna.

– Masz to? – zapytałem.

Rektor wstał i ruszył na ratunek.

– Dzwońcie po pogotowie ratunkowe! – wykrzyknął mężczyzna.

Tłum ruszył z siedzeń w kierunku podium.

– Czy to zawroty głowy? – zapytał prezydent, nie pamiętając o włączonych mikrofonach.

– Niezły zawrót głowy… – rzekł dziekan.

Jeden z gości podniósł rękę, chwaląc się tytułem doktora medycyny. Zręcznie wskoczył na scenę i sprawdził puls kobiety.

– Nie wygłupiaj się, Monika… – powiedział lekarz. Rozmowę słychać było w całej sali. – Dalej kobieto, bądź silna…

– Nie żyje? – zapytał prezydent zaaferowany, jak osoba zwiedzająca zoo.

– Brak tętna, trzeba ją reanimować.

– Jesteś jej znajomym? – zapytał dziekan.

– Jestem z wydziału medycyny – odpowiedział przygnębionym głosem mężczyzna. – Jakie to, kurwa, ma teraz znaczenie?

– Co za nieszczęście dla rektoratu… – skomentował ktoś stojący na dole.

Ekipa pogotowia – trzy kobiety i dwóch mężczyzn – wtoczyła się do sali jak pociąg.

– Wszyscy na zewnątrz! Proszę! – krzyknęła kobieta szefująca zespołowi. – Ale już!

Zerknąłem na salę i zobaczyłem, jak Hidalgo wykrada się bocznymi drzwiami. Nie wierzyłem własnym oczom. Zaproszeni zaczęli wariować. 

Co teraz? Nowa rektor umierała kilka chwil przed zaprzysiężeniem.

Chęć poznania faktów i późniejszego snucia fantazji, wzięła górę. Wymknąłem się kolegom z prasy i ruszyłem z opuszczoną głową w przeciwnym kierunku. Starałem się by kobieta z pogotowia nie domyśliła się, kim jestem. Jedynym sposobem, aby zostać na miejscu było ukrycie się w cieniu foteli. Tak też zrobiłem: położyłem się i  zacząłem nasłuchiwać.

– Gówno, José Luis… Nie oddycha – powiedział jeden z lekarzy.

– Podaj miligram epinefryny – odpowiedział inny.

Ciało Moniki leżało na podłodze.

– Nie reaguje. Tracimy ją… – dodała jedna z kobiet.

– Ja pierdolę, Juana, nie zapeszaj…

– Zróbcie coś! Na miłość boską! – wykrzyknął były rektor, zasłonił twarz rękoma i poluzował krawat.

Poczułem, że ktoś dotyka moją lewą stopę.

– Proszę pana? – powiedziała lekarka, która przed chwilą wyrzuciła innych dziennikarzy.

– Tak? – Odpowiedziałem, jak roztropny czterolatek.

– Będzie pan łaskaw opuścić to miejsce natychmiast, nalegam – rozkazała groźnie.

Odwróciłem się. Zobaczyłem kobietę z karbowanymi włosami. Patrzyła na mnie z wyrzutem zawiedzionej matki. Podniosłem się i bez szemrania wyszedłem, udając, że żałuję tego, co zrobiłem.

Miałem potrzebę zapalić, porozmawiać z Hidalgiem, uporządkować myśli.

Wyszedłem z budynku i skierowałem się ku bramie.

Wyjąłem papierosa, zapaliłem i głęboko zaciągnąłem się.

Gdy wypuszczałem dym, wyczułem czyjąś obecność. Ktoś mnie obserwował.

Obok mnie stał mężczyzna w okularach w drucianej oprawce, średniego wzrostu. Ubrany był we wzorzysty sweter i dżinsy. Można było dostrzec u niego pierwsze oznaki łysiny, lekką nadwagę, ale nie wyglądał na kogoś niebezpiecznego. Przeciwnie.

– Co się dzieje? – zapytałem zblazowany.

– Czy mógłby mnie pan poczęstować jednym… – odpowiedział miękkim i melodyjnym głosem. Zdawał się być bardziej zaprzątnięty swoimi myślami niż moją obecnością. Wyciągnąłem papierosa. Podziękował i zapalił go od benzynowej zapalniczki, spojrzał na filtr i zaciągnął się. Staliśmy w ciszy – zastanawiałem się, kto pierwszy ją przerwie.

– Jesteś z prasy? – zapytałem bez zastanowienia, choć wiedziałem, że nie należał do gremium.

– Ja? Nie… – odpowiedział mężczyzna patrząc na mnie z wdziękiem. – Wcale nie, skądże… Jestem wykładowcą… Niezłe, od lat nie paliłem.

– To ci na pewno nie pomoże.

Mężczyzna wydał się zaskoczony.

– Człowieku. W tej sytuacji… – zaczął przejęty – Co robimy?

– Więc, moim zdaniem, każdy w swoją stronę…

– To, co się stało, stawia nas wszystkich w trudnym położeniu. Wątpię, aby teraz ktoś chciał kandydować na stanowisko rektora.

– Przynajmniej uniwersytet zdobędzie trochę rozgłosu, nie uważasz?

– Natomiast ty jesteś dziennikarzem. Tak?

– Masz niezły węch.

– Nie. Rzecz w tym, że mówisz zbyt dużo głupot – odpowiedział mężczyzna. – Jak wszyscy dziennikarze… To, co stało się Monice Llopis, to poważna sprawa… Mam nadzieję, że dla większego nakładu nie splamicie jej nazwiska.

– Dzisiaj nikt nie kupuje gazet, tak więc oszczędź sobie gadania – odpowiedziałem. – Jeszcze nie wiemy, co tam się wydarzyło. Skąd znałeś Llopis?

Mężczyzna rozejrzał się wokół. W pobliżu nie było nikogo.

– Byliśmy kolegami. Pracowaliśmy wiele lat razem.

– Więc, ty też jesteś lekarzem.

– Nie, jestem doktorem. Biologiem, dla ścisłości – podkreślił. – Monika i ja pracowaliśmy w tym samym departamencie… Co za pech, co teraz zrobimy… Mam nadzieję, że dla dobra nas wszystkich, nie wybiorą tego palanta z Wydziału Nauk Humanistycznych…

– Myślisz, że ktoś miał interes w tym, aby pozbyć się Llopis? – zapytałem ignorując przytyk w stronę mojego przyjaciela.

– Więc, nie, nie wiem… Ale nie wykluczałbym tego – odpowiedział mężczyzna. – Wszystko jest możliwe.

Echo ostatnich sylab pobrzmiewało mi jeszcze w uszach, gdy zobaczyłem postać wychodzącą z budynku. Zaintrygowany skupiłem się na jej twarzy, zapominając o powtarzanych jak mantra pytaniach doktora. To był ten sam człowiek, którego widziałem na zdjęciach w prywatnym folderze Moniki Llopis. Nieznajomy, którego imię niebawem poznam.

Co on do diabła tam robił? – zapytałem się w duchu.

Gdy tylko wyszedł, w drzwiach pojawiła się ekipa pogotowia niosąca ciało Moniki okryte kocem termicznym. Natychmiast, jak hieny, zbiegli się dziennikarze. 

Zabierali ją do szpitala.

Nie miałem wątpliwości.

Żywą lub martwą. Ale to wiedzieli tylko lekarze.

Cisnąłem niedopałek na ziemię i ruszyłem w nieznanym kierunku, zostawiając w tyle uciążliwego naukowca.

Szedłem ukradkiem za mężczyzną, udając, że rozmawiam przez telefon komórkowy. Szara marynarka opinała szerokie ramiona. Wydawał się tak przejęty, że nawet nie zauważył, że ktoś go śledzi. Mężczyzna wszedł na parking, wyjął pilota i chwilę później zaświeciły się przednie reflektory imponującego czarnego BMW X3. Spojrzałem na rejestrację i zapisałem ją w telefonie.

Mężczyzna uruchomił samochód, zmierzył mnie wzrokiem i chcąc mnie przestraszyć, ruszył z piskiem opon. Potem zniknął na asfaltowej szosie prowadzącej do drogi szybkiego ruchu.

4

Po powrocie do auli uniwersyteckiej, odniosłem wrażenie, że sytuacja znacznie się pogorszyła. W oddali dostrzegłem Hidalga rozmawiającego z innymi przedstawicielami uniwersytetu i grupą reporterów z konkurencji. Prezydent Generalidad w asyście eskorty opuścił uniwersytet. Jego służbowa limuzyna znikała w oddali. Hidalgo stał ze skrzyżowanymi rękoma, jak Superman. Mówił marszcząc czoło, a ręce drżały mu ze zdenerwowania.

Podszedłem do nich – mówiąc poetycko – krokiem osoby opuszczającej ulubiony bar. Hidalgo zmierzył mnie wzrokiem, lecz nie powiedział ani słowa.

Nie było mu do śmiechu.

Uszanowałem jego prośbę i zachowałem moje zuchwalstwo na inną okazję.

– Czy coś wiadomo? – zapytałem torując sobie drogę.

– Jak już mówiłem… – wyjąkał Antonio. – Oczekuję, że potraktujecie zdarzenie odpowiednio delikatnie, wiecie. Już niedługo sprawę rozdmucha prasa krajowa, o ile już się to nie stało. Prezydent odjechał w tak kiepskim nastroju, że lepiej nie mówić…. To tylko dodatkowo pogorszy nasz wizerunek.

– Nie bądź takim pesymistą, Hidalgo – powiedział prorektor, łysy mężczyzna z wąsem, w obcisłej tweedowej marynarce. – Tego typu nieszczęścia zdarzają się wszędzie…

– Ludzie gadają, Ramirez, gadają za dużo… – powiedział z wyrzutem Hidalgo. – W obecnej sytuacji politycznej nie zdziwią mnie prawicowcy wytykający mnie teraz palcami.

– Prawicowcy? Ciebie? – zapytał się prorektor. – Przecież ty jesteś…

Zanim Ramírez skończył zdanie, przed nami zaparkowały dwa samochody patrolowe policji. Otworzyły się drzwi i rozmowa urwała się jak letnia burza. Z pierwszego pojazdu wysiadła para umundurowanych funkcjonariuszy i skierowała się w stronę budynku. 

Z następnego samochodu wysiadło dwóch mężczyzn, jeden z nich bez munduru. Młodszy, umundurowany, rzucił kilka słów i ruszył z pozostałymi funkcjonariuszami do budynku. Policjant w cywilnym stroju przypominał stracha na wróble: przygniecione włosy, wąs pruski zakrywający wargę, i rysy twarzy naznaczone nieustannie złym nastrojem. Klasyka. Fachowiec. Domyśliłem się, że to inspektor. I że za chwilę zadzwoni do mnie Ortiz, wrzeszcząc, dlaczego nie ma mnie przy biurku i nie piszę, prawdopodobnie, reportażu roku.

– Dzień dobry, panowie… – powiedział mężczyzna, ocierając czoło bawełnianą chustką. Intensywny upał wczesnego popołudnia wyciskał plamy potu pod pachami. Inspektor ubrany był w płócienne spodnie, kastylijskie mokasyny i schowane w spodnie, turkusowe polo Lacoste z krótkim rękawem. 

Wyciągnął i pokazał odznakę, po czym schował ją z powrotem.

Jego obecność nie ucieszyła obecnych.

– Jeśli możemy panu w czymś pomóc, inspektorze… – powiedział Ramírez.

– Botella… – odparł. – Inspektor Botella z Wydziału Zabójstw.

– A więc może chodzić o zbrodnię…

Inspektor zmierzył mnie wzrokiem.

– Dziennikarz?

– Z Las Provincias.

– Czy był pan w auli, kiedy zemdlała panna Llopis?

– To nie było omdlenie… – odpowiedziałem inspektorowi drżącym głosem.

– Nikt nie zna przyczyny – uciął. – Jej ustalenie to nasze zadanie.

– Oczywiście, ale podobnie jak inni przypuszczam…

– Więc jest pan świadkiem.

– Już mówiłem panu, że tak. – odpowiedziałem. Nie zrozumiałem jego zagrywki.

– Proszę poczekać tutaj, dla pańskiego dobra. Za chwilę do pana wrócę – odpowiedział. Zwrócił się do Ramíreza i Hidalga i wymierzył w ich kierunku palec wskazujący prawej ręki. – Teraz chciałbym porozmawiać z panami na osobności. Możemy?

Hidalgo przytaknął i obrócił się w moją stronę.

– Bądź ostrożny, Gabriel.

Prorektor Ramírez, zdenerwowany sytuacją, szedł dwa kroki przed inspektorem Botellą, który zmierzał w kierunku auli uniwersyteckiej.

Stojąc przed budynkiem, po raz kolejny odniosłem wrażenie, że coś mi ucieka.

Numer rejestracyjny samochodu. To wszystko, co miałem. To, i czekanie na znak życia od Hidalga.

Nim porwała mnie nawałnica myśli, w mojej kieszeni zawibrował telefon.

To był Ortiz. Wiedziałem, co mnie czeka.

– Cały pierdolony świat mówi o tym, co się wydarzyło! A ty! Ciekawe, kurwa, gdzie się podziewasz! – zaryczał do słuchawki.

– Ludzie nie mają o niczym pojęcia, Ortiz – odpowiedziałem po chwili ciszy. – Przestań krzyczeć na mnie, do cholery, albo przestanę odbierać telefon.

– Daj sobie na wstrzymanie, Caballero….

– Mam nadzieję, że po tym, co ci powiem, zaczniesz mnie lepiej traktować.

– Nie wciskaj mi kitu! Caballero!

– Już dobrze, już dobrze… – odpowiedziałem tłumiąc uśmiech. Wyobrażałem sobie Ortiza na drugim końcu linii, z poczerwieniałą szyją i pooraną żyłami skórą oskubanej kury. – Z miejsca zdarzenia wyrzucono wszystkich dziennikarzy, ale na szczęście zostałem ja, bo byłem sprytniejszy… Wkrótce przyjechała policja… Kojarzysz inspektora Botellę?

Ortiz wstrzymał oddech.

– Nie. – odpowiedział. – Butelka?

– Tak, do cholery… – powiedziałem. – Wydział zabójstw, Ortiz. Wydaje mi się, że coś podejrzewają.

– Czyś ty zgłupiał? – zapytał z pogardą. – Wysłał go prezydent, nie miej wątpliwości, to zwykła biurokracja… No właśnie… Co robisz, że cię tu nie ma? Piszesz ten cholerny artykuł do jutrzejszego wydania?

– Ależ tak, do cholery. – wykrzyknąłem. – Inspektor chce mi zadać parę pytań, wiesz? Jako świadkowi…

– Na litość boską, pospiesz się i wracaj do cholery… Ci z wiadomości mają kilka godzin przewagi nad nami, a z Walencji ciągle dzwonią i pytają, co się dzieje… Jeśli nie przyniesiesz czegoś wartego uwagi, jutro twoje miejsce zajmie ktoś inny… I moje też.

– Wyluzuj, człowieku, przyniosę bombowy materiał.

– Prędzej mi kaktus wyrośnie, Caballero… – odpowiedział łagodząc ton. Ortiz był jak pies, który szczeka, ale nigdy nie gryzie. Nawet pozwalał się pogłaskać. Znowu go pokonałem. – Rób swoją robotę, sprawdź, co możesz i nie wkurzaj mnie Mamy wystarczające urwanie głowy. Zrozumiałeś?

– Ostatnia rzecz, Ortiz – odparłem. – Znasz kogoś, kto pracuje w Wydziale Komunikacji, prawda?

– Tak, mam tam szwagra – odpowiedział niedbale – ale jeśli chcesz mi powiedzieć, że dostałeś mandat…

– Zrób mi przysługę. Weź coś do notowania i zapisz tę rejestrację – poinstruowałem go. Sprawdziłem w telefonie wcześniej zapisane numery i podyktowałem je. – Sprawdź do kogo należy ten samochód.

5

Ortiz nie zdziałał wiele. Samochód był zarejestrowany na niejakiego Alejandra Macię, młodego przedsiębiorcę, który odniósł sukces wprowadzając na rynek kilka start-upów. W prowincji zaczęły pojawiać się pierwsze jaskółki innowacyjnych przedsiębiorstw nowej generacji. Wnukowie tych, którzy w latach pięćdziesiątych rozkręcili firmy obuwnicze, dzięki studiom zagranicą importowali modele finansowe z Ameryki Północnej. Część zamożnej młodzieży nie przekroczyła nawet progu uczelni i wolała wydać wszystko na szampana oraz na wycieczki jachtami rodziców na Ibizę. Ci, którzy wybrali najprostszą drogę, żyli z dochodów z majątku. Jednak najsprytniejsi, wykorzystali boom akademicki jako wymówkę, aby nie zadawać się z byle kim. Wybrali najlepsze szkoły biznesu w Londynie, Szwajcarii, Bostonie lub Kalifornii. Parę lat później spożytkowali kontakty i nabytą wiedzę, aby uniezależnić się i zwrócić zainwestowane w nich pieniądze rodzicom. 

Alejandro Maciá należał do tej ostatniej grupy.

Poszukałem informacji o nim w internecie, ale nie udało mi się znaleźć żadnego profilu społecznościowego, poza stroną małego start-upu związanego z branżą farmaceutyczną, którego był CEO.

Gdy skończyłem rozmawiać przez telefon, wrócił inspektor Botella, by zamienić ze mną kilka słów. Po spotkaniu z Hidalgiem i prorektorem Ramírezem wydawał się spokojniejszy. Rozmowa była krótka, bo niewiele mogłem wnieść do śledztwa. Botella ostrzegł mnie, żebym nie robił głupstw. Nic z niego nie wyciągnąłem. Inspektora wysłano na uniwersytet, aby zaprowadził nieco porządku, a na jego twarzy malowało się niezadowolenie kogoś, kto musi pracować w dzień wolny od pracy.

Z uprzejmości wymieniliśmy się wizytówkami i zaoferowałem mu pomoc we wszystkim, co było związane ze sprawą panny Llopis.

Tej samej nocy konkurencja zasadziła się w sąsiedztwie Szpitala Nieustającej Pomocy usiłując zdobyć cokolwiek, czym można by wypełnić strony gazet. Oficjalnie panna Llopis zmarła na skutek zatrzymania akcji serca. Tak nam przynajmniej powiedziano. Według badań, w Hiszpanii co pół godziny ktoś umiera na zawał. Llopis wpisała się tylko w statystykę.

Nieszczęście, dramat.

Po klęsce informacyjnej Ortiz dał mi dzień wolny na uporządkowanie myśli i odpoczynek. Patrycja spotykała się ze swoimi przyjaciółkami i obrażona z powodu wczorajszych wypadków, nie odbierała telefonu. Wybrałem więc numer Antonia Hidalga i umówiliśmy się na wspólny obiad.

Spotkaliśmy się pod restauracją Aldebarán, luksusowym miejscu z tarasem widokowym na najwyższym piętrze Królewskiego Klubu Regatowego Alicante. Hidalgo, mimo mojego sprzeciwu, nalegał na to miejsce. Uwielbiałem drogie restauracje i dobre jedzenie, ale nie był to najlepszy finansowo moment w moim życiu. Antonio kazał mi wyluzować się i korzystać z życia. Szef restauracji zaprowadził nas do okrągłego stołu dla czterech osób obok przeszklonych drzwi, przez które można było podziwiać statki zacumowane w porcie, góry i strzegący miasto zamek Św. Barbary. Spojrzałem na bukiet kwiatów na stole, próbując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni raz jadłem na białym obrusie.

– Jak się masz? – zapytał się.

– Fatalnie – odpowiedziałem. – Myślę, że Patrycja mnie zostawi.

– Nie przejmuj się, świat jest pełen Patrycji.

Hidalgo był mniej rozmowny niż zwykle. Powolny rytm słów i fałszywy spokój wzbudziły moje podejrzenia. Luźna konwersacja nie wykraczała poza sprawy codzienne tak, jakby to, co się wydarzyło, było tylko nieszczęśliwym wypadkiem. Ojcowskie rady, dwuznaczne zdania. Postawiłem się na jego miejscu i zrozumiałem, że nie miał ochoty poruszać bolesnych tematów. Nic dziwnego, minęły zaledwie dwie doby. Na początek zamówiliśmy butelkę białego wina, ośmiornicę z grilla i tatar z tuńczyka. Kelner napełnił kieliszki. Hidalgo wzniósł toast.

– Za życie, Gabriel – powiedział nostalgicznie i uniósł kieliszek. – Dzisiaj jesteśmy tutaj, nad morzem, i cieszymy się chwilą. Jutro możemy wąchać kwiatki od spodu.

– Zdrowie, przyjacielu – odpowiedziałem.

Napiliśmy się. Spojrzałem na statki wygrzewające się w południowym słońcu.

– Co chciał inspektor Botella? – zapytałem.

Hidalgo podniósł wzrok.

– Nic nadzwyczajnego… – odpowiedział. –Wiesz… rutynowe pytania dotyczące naszej relacji ze zmarłą i podobne sprawy… Nie wyglądał na zachwyconego swoją pracą.

– To powściągliwy człowiek – powiedziałem. – Jednak coś mi tu nie pasuje, Antonio.

– Mówisz o sobie, czy o tym, co się stało?

– Zgadnij — odpowiedziałem po kolejnym kęsie ośmiornicy. – Z całym szacunkiem, przyjacielu… Obaj wiemy, że Llopis, pomimo twoich dobrych stosunków ze studentami i niektórymi wydziałami, musiała wygrać,

– I to zrobiła. To była jej uroczystość zaprzysiężenia na rektor… – odpowiedział i uśmiechnął się. – Możesz mi przestać o tym przypominać, dobrze?

Był ironiczny.

– Nie wydaje ci się to dziwne? Pierwsza kobieta rektor i trafia do grobu, zanim zdąży podziękować swoim wyborcom?

– Jasne, że tak. – powiedział i jednym haustem wypił do dna. – Nieszczęścia, które spotykają innych, mogą również przytrafić się tobie.

– Była zbyt młoda, aby umrzeć na atak serca, dziwne…

– Nie czytałeś wiadomości, Gabriel? Co trzydzieści minut…

– Tak – wtrąciłem się. – Wydaje mi się, że nie masz ochoty kopać głębiej. Prawda?

– Niewiele mogę zrobić, przyjacielu… – powiedział i spojrzał na kieliszek. – Przewiduję mroczną przyszłość dla siebie, dla Uniwersytetu…, dla wszystkich. Wolałbym przegrać i żeby mi dali spokój. Nie miej wątpliwości, że przyjdą po mnie.

– Podejrzewasz kogoś?

– Sam zacząłeś tę rozmowę.

Delektowaliśmy się ośmiornicą i wyśmienitym tatarem. Poprosiliśmy o drugą butelkę wina. Trunek wprawił nas w dobry nastrój i zrelaksował Hidalga. Kelner ponownie napełnił kieliszki i na główne danie zamówiliśmy czarny ryż z halibutem. Talerze z przekąskami były już prawie puste.

– Co wiesz o niejakim Alejandro Macii?

Pierwszy cios. Antonio zakrztusił się winem.

– Widywałem go ostatnio, jak włóczył się po uniwersytecie… – odpowiedział nieprzekonująco. – Chyba był przyjacielem Llopis.

– Wczoraj też był w auli – powiedziałem.

– Skąd go znasz? – zapytał zaciekawiony. Słońce za oknem przybrało pomarańczowy odcień. Było pięknie. Wyjątkowo.

– Gdy przygotowywałem profil Llopis, widziałem jego twarz na wielu oficjalnych zdjęciach – wyjaśniłem. – Nie wiedziałem, kto to jest, aż zobaczyłem go w auli. Kiedy Llopis dostała ataku i przyjechało pogotowie, ten kretyn uciekł.

– Rozmawiałeś z nim?

– Nie.

– To skąd wiesz, jak się nazywa?

– Śledziłem go – odpowiedziałem. – Spisałem numer rejestracji.

– Pewnego dnia zarobisz w zęby, Caballero.

– Nie ma łatwej drogi do nieba.

Hidalgo zaśmiał się.

– Nie wiem, co spiskowała Llopis z tym cwaniakiem… – rzucił nieco zirytowany Hidalgo. W miarę jak wino zaczynało krążyć w żyłach, Antonio stawał się sobą i mówił, co naprawdę czuje: – Bo jest cwaniakiem, nikim innym…, ale nie takim jak my, tylko sukinsynowatym cwaniakiem, który za wszelką cenę próbuje wykorzystać innych.

To osobiste wyznanie wzbudziło moją ciekawość.

– Co was łączyło?

– Już ci powiedziałem.

– Dalej, nie bujaj… Przecież się znamy.

– Znajomość czysto zawodowa, Gabriel – odpowiedział patrząc mi w oczy. – To straszne, co się stało i dlatego czuję się tak, jak się czuję. Przytłacza mnie myśl, że w przyszły poniedziałek jakiś duch będzie błąkał się po korytarzach uniwersytetu. Nie jestem zbyt wierzący, ale takie rzeczy przyprawiają mnie o dreszcze.

Details

Seiten
ISBN (ePUB)
9788395958212
Sprache
Polnisch
Erscheinungsdatum
2021 (April)
Schlagworte
hiszpańska powieść zbrodnia morze śródziemne alicante hiszpański kryminał detektyw reporter

Autor

  • Pablo Poveda (Autor:in)

Jest dziennikarzem, pisarzem i miłośnikiem dobrego życia. Dwukrotny Finalista Nagrody Literackiej Amazon. Napisał ponad dwadzieścia powieści, a tysiące egzemplarzy jego książek znalazły czytelników w Hiszpanii oraz Ameryce Łacińskiej i rozsławiło jego kryminalne historie na całym świecie. Jest minimalistą i w podróż zabiera tylko niezbędne rzeczy: dobrą książkę, notatnik i okulary słoneczne.
Zurück

Titel: Gabriel Caballero